Artykuł ukazał się w jednym z numerów Słowa Sportowego wydawnictwa Słowa Polskiego z Wrocławia z dnia 3.07.2025r (publikacja za zgodą autora Damiana Orłowicza)
Jako zawodnik przez lata dawał z siebie wszystko – na boisku, w szatni, w relacjach z kibicami. Dziś rozpoczyna nowy rozdział jako dyrektor sportowy Śląska Wrocław. W szczerej rozmowie Mateusz Jankowski wraca do najważniejszych momentów swojej przygody z piłką ręczną, magii drużyny i wyjątkowych więziach, które wykraczały daleko poza sport.
„Grałem trochę w piłkę nożną i siatkówkę, aż nagle pojawiła się piłka ręczna” – to jeden z cytatów z wywiadu z Tobą. Jak wyglądały początki kariery Mateusza Jankowskiego?
MATEUSZ JANKOWSKI: – To, że zacząłem trenować piłkę ręczną, było dużym zbiegiem okoliczności. Ponieważ mieszkałem na wsi pod Elblągiem, trudno było znaleźć jakieś ciekawe zajęcia. Przy okazji – serdecznie pozdrawiam mieszkańców Zalesia! W gimnazjum bardzo nalegałem na rodziców, żeby pozwolili mi trenować piłkę nożną. W końcu pojechałem na treningi do Pasłęka i praktycznie od razu trafiłem do składu. Dzięki dobrym warunkom fizycznym mogłem grać nawet w starszym roczniku. Moja przygoda z piłką nożną nie trwała jednak długo. W trakcie przerwy w rozgrywkach ligowych pojechałem ze szkołą na zawody piłki ręcznej. Po jednym z turniejów moja nauczycielka WF-u, pani Urszula Kamińska, zapytała, czy nie chciałbym spróbować swoich sił właśnie w piłce ręcznej, bo dostrzegła we mnie potencjał. Zgodziłem się – i w ciągu dwóch, może trzech dni, przeniosłem się do innej szkoły. Już po pierwszym treningu wiedziałem, że to była dobra decyzja. Od tego momentu rozpocząłem regularne treningi pod okiem trenera Grzegorza Czapli. To właśnie dzięki pani Kamińskiej i trenerowi Czapli jestem dzisiaj w tym miejscu.
Byłeś jednym z tych zawodników, którzy – w przeciwieństwie do wielu kolegów – zaczęli trenować dopiero w gimnazjum, gdy oni mieli już za sobą kilka lat treningów, często od czwartej klasy.
– Zgadza się. Byłem wysoki, ale miałem spore braki koordynacyjne, a to przecież bardzo ważny element w piłce ręcznej. Może moje umiejętności nie były dramatycznie słabe – w końcu wcześniej grałem w siatkówkę, próbowałem piłki nożnej, a wolny czas spędzałem głównie aktywnie, na świeżym powietrzu. Miałem w sobie coś, co bardzo mi pomogło – zawsze chciałem być pierwszy i wszystko robiłem na 100%. Nawet jeśli trening wydawał się nudny, to i tak biegłem pierwszy, chciałem zdobyć bramkę, pokazać się z jak najlepszej strony. Na początku wyglądało to dość chaotycznie, ale z czasem robiłem coraz większe postępy. Niestety, na początku trzeciej klasy gimnazjum złamałem najpierw jedną nogę, a potem drugą. To wykluczyło mnie z treningów na pół roku. Po powrocie jednak rozwijałem się bardzo szybko i dostałem powołanie do kadry juniorów młodszych oraz promocję do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Gdańsku.
Pierwszym Twoim marzeniem było usłyszeć Mazurek Dąbrowskiego?
– Tak. W moim domu sport był zawsze obecny. Z tatą oglądaliśmy mecze siatkówki, koszykówki – wszystko, co tylko leciało. Niezależnie, czy grała reprezentacja Polski, polskie kluby, czy była to Liga Mistrzów – śledziliśmy każde spotkanie. Moim największym marzeniem było to, by kiedyś usłyszeć Mazurek Dąbrowskiego grany specjalnie dla mnie. I to marzenie spełniło się podczas finałów mistrzostw Polski młodzików w Zabrzu. Każdy z zawodników był wtedy podekscytowany, szczęśliwy – a ja się po prostu popłakałem. To był dla mnie moment absolutnie wyjątkowy. Niedługo później dostałem powołanie do kadry juniorów młodszych i od tego momentu nie opuściłem już żadnego zgrupowania aż do końca kadry młodzieżowej. Uważam to za swój osobisty sukces.
W trakcie kariery grałeś w klubach m.in. z Elbląga i Piotrkowa Trybunalskiego, ale Twoim drugim domem stała się Gwardia Opole. Co zadecydowało o tym, że spędziłeś tam aż 10 lat?
– Po ukończeniu Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Gdańsku miałem sporo propozycji – m.in. z Puław i Olsztyna – ale zdecydowałem się wrócić właśnie do Elbląga. Wiedziałem, że tam po prostu będę grał i mógł się rozwijać. Warunki finansowe nie były atrakcyjne, ale wtedy to nie miało dla mnie znaczenia. Chciałem wrócić do swojego macierzystego klubu, z miasta, w którym zaczęła się moja przygoda z piłką ręczną. Po roku trafiłem do Focus-Park Kipera Piotrków Trybunalski. To był dla mnie ważny krok – graliśmy o medale, co było ogromnym wyróżnieniem, a ja dostawałem dużo minut na boisku. Potem grałem w Olsztynie, następnie w Puławach, a z Puław trafiłem właśnie do Gwardii Opole. Co ciekawe, kiedy odchodziłem z Azotów Puławy, Gwardia – wtedy mój nowy klub – w ostatniej kolejce sezonu spadła z Superligi. Ale jestem takim człowiekiem, że jeśli coś powiem, to tego się trzymam. Obiecałem, że tam zagram i dotrzymałem słowa – mimo że był to już poziom I ligi. Nie czułem się wówczas z tym dobrze, ale nie żałuję tej decyzji ani przez chwilę. Chciałem wypełnić ten kontrakt i tak też zrobiłem.
Na początku sytuacja w Gwardii Opole nie była łatwa – klub miał problemy organizacyjne i finansowe.
– Tak, sytuacja finansowa była naprawdę trudna. Zaległości były tak duże, że – podobnie jak inni zawodnicy – przez pół roku utrzymywaliśmy się z żoną wyłącznie z oszczędności. Ale to właśnie wtedy narodziło się coś wyjątkowego – bardzo silna więź w zespole, której doświadczyłem tylko raz w życiu. I to stało się fundamentem pod coś naprawdę wartościowego. Jak się później okazało – ten trudny początek przyniósł piękne rezultaty. W Opolu przeżyłem wiele wspaniałych chwil, poznałem fantastycznych ludzi. Ten czas zostanie ze mną do końca życia. Przez te dziesięć lat miałem wiele propozycji z innych klubów – niektóre dzwoniły do mnie co roku – ale nigdy nie dałem im nawet cienia szansy. Zawsze mówiłem wprost: nie ma takich pieniędzy, które skłoniłyby mnie do odejścia. Czułem się w Opolu naprawdę dobrze i chciałem tam zostać.
Byłeś także kapitanem Gwardii Opole. W trakcie przygotowań do tej rozmowy zapamiętałem Twoje słowa: „Zawsze stawiałem własne cele na drugim miejscu, a dobro zespołu – na pierwszym”.
– Tak właśnie było. Oczywiście, realizowałem się indywidualnie, ale zawsze najważniejszy był zespół. Starałem się pomagać chłopakom, wspierać ich, a także dbać o dobre relacje z trenerami, mediami czy zarządem – zawsze w imieniu drużyny, nigdy w swoim własnym. Taki po prostu mam charakter. Było wiele sytuacji, w których pomagałem kolegom z zespołu – i to nie tylko na boisku. Nawet dziś dostaję zaproszenia na śluby czy inne ważne wydarzenia od osób, z którymi kiedyś grałem. To bardzo miłe i daje poczucie, że te relacje były prawdziwe.
Jak na przestrzeni lat Twojej przygody z piłką ręczną zmieniła się szatnia? Czy młodzi zawodnicy mają dziś inne podejście do sportu?
– Myślę, że po prostu zmieniła się młodzież. Kiedyś było tak, że nikt nic nie miał i każdy musiał o wszystko walczyć. Teraz młodzi zawodnicy dostają praktycznie wszystko – i nie zawsze potrafią to właściwie wykorzystać. Kiedyś dużo więcej czasu spędzaliśmy razem jako zespół – nieważne były telefony, gry czy media społecznościowe. Wolny czas wykorzystywaliśmy wspólnie – na grilla, rozmowy, wspólne wyjścia. W Piotrkowie Trybunalskim potrafiliśmy spotykać się dwa, trzy razy w tygodniu – oglądaliśmy mecze, graliśmy na konsoli albo w darta. Jeździliśmy razem na ryby, a jak ktoś rzucił hasło: „idziemy na grzyby”, to zbierało się 15-20 osób. Teraz to trochę zanika. Mówi się, że każdy ma swoje życie, nie ma czasu – ale to tak naprawdę brak świadomości, że wspólne spędzanie czasu może zbudować fundament pod silną, zżytą drużynę. Nie mówię, że tak jest wszędzie, ale ten rozdźwięk widać coraz bardziej. Ja od zawsze, jeśli coś robiłem, to w pełni się angażowałem. Kiedy studiowałem dziennie na Politechnice Opolskiej, to mimo natłoku obowiązków znajdowałem czas dla kolegów z uczelni. Gdy szli na juwenalia – szedłem z nimi. Bo jeśli jestem w jakimś miejscu, to staram się być tam w stu procentach.
Muszę zapytać o studia – kilka lat temu, w programie Canal+, koledzy żartowali, że bardzo długo robiłeś licencjat.
–Tak, to prawda. Na początku zapisałem się na AWF w Gdańsku, ale po jednym semestrze przeniosłem się do Piotrkowa Trybunalskiego. Tam rozpocząłem studia na kierunku administracja publiczna i byłem na nich dwa lata – wszystko pozaliczałem, choć nie były to łatwe studia, zwłaszcza dzienne. Gdy przeniosłem się do Olsztyna, rozpocząłem naukę na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim, ale różnice programowe były tak duże, że fizycznie nie dało się tego pogodzić z zawodowym graniem. Nikt nigdy nie ułatwiał mi tych studiów – nie miałem taryfy ulgowej, sam starałem się wszystko ogarnąć. Kolejna próba była w Puławach, ale dojazdy do Lublina stanowiły spory problem. Gdy pojawiła się oferta z Opola, rozpocząłem studia na kierunku wychowanie fizyczne na Politechnice Opolskiej – i mówiąc z perspektywy czasu, wszystko udało mi się skończyć w terminie. Uważam, że jeśli jest się na miejscu i ma się trochę chęci, to wszystko da się pogodzić.
Nigdy nie mówiłeś o swojej grze jako o „karierze”, raczej o przygodzie. Dlaczego?
– Bo ja naprawdę miałem piękną przygodę z piłką ręczną. Słowo „kariera” brzmi dla mnie trochę zbyt poważnie. „Przygoda” oddaje to, czym ten sport dla mnie był – pasją. Nadal nią zresztą jest. Jestem ogromnie wdzięczny mojej rodzinie, a najbardziej żonie, która przez wszystkie te lata jeździła ze mną, wspierała mnie i tak naprawdę poświęciła się w stu procentach, abym mógł się realizować jako zawodnik. Karierę – w moim odczuciu – mają ci zawodnicy z topowych klubów, którzy grają w reprezentacji, pojawiają się na okładkach gazet. Ja miałem przygodę.
W przeszłości miałeś okazję występować w reprezentacji Polski. Jak wspominasz ten czas?
– To były dla mnie bardzo ważne momenty. Miałem swoje szanse, występowałem w kadrze, choć nie udało mi się zostać w niej na dłużej. Czy zabrakło umiejętności? Tego nie mnie oceniać – ambicji na pewno nie. Zaliczyłem kilka występów w barwach narodowych, kiedy trenerami byli Bogdan Wenta i Michael Biegler. Każdy z nich był dla mnie ogromnym wyróżnieniem. W pewnym momencie wypadłem z orbity selekcjonerów – pojawiły się urazy. Ale za każdym razem, gdy zakładałem koszulkę z orzełkiem na piersi, czułem ogromną dumę. To coś mojego. Do dziś, kiedy wszyscy w domu już śpią, lubię czasem powspominać takie momenty w ciszy.
Decyzja o zakończeniu gry – była nagła czy dojrzewała w Tobie dłużej?
– Gdy miałem 20 lat, wydawało mi się, że będę grał w piłkę ręczną wiecznie i to będzie całe moje życie. Ale z czasem człowiek dojrzewa i patrzy na wszystko trochę inaczej. W Śląsku Wrocław ten ostatni sezon sportowo się nie ułożył. Klub zaproponował mi objęcie funkcji dyrektora sportowego i wtedy usiadłem, przeanalizowałem wszystko. Może pograłbym jeszcze rok, dwa… Ale ta propozycja sprawiła, że pojawiły się nowe marzenia – już nie zawodnicze, tylko organizacyjne. I stwierdziłem, że to naturalny moment, by zejść z parkietu. Zostało mi jeszcze trochę zdrowia, które chcę poświęcić rodzinie. Sport wyczynowy wymaga ogromnego zaangażowania – nie tylko fizycznego, ale też psychicznego. Z zewnątrz może to wygląda lekko: że rzucasz piłkę, biegasz, atakujesz. A tak naprawdę, żeby rzucić w ten kwadrat dwa na trzy i minąć obrońcę, trzeba lat ciężkiej pracy, treningów, potu i bólu.
Twoje marzenia – jak koszulka zawieszona w Stegu Arenie – pokazują, że jak coś sobie postanowisz, to robisz wszystko, by to osiągnąć.
– Marzenia są ważne. Czasem potrzeba czasu, by się spełniły, ale warto mieć cel. Zawsze chciałem zagrać z orzełkiem na piersi – udało się. Marzyłem, by mieć syna – mam. Marzyłem, by moja koszulka wisiała pod kopułą hali w Opolu – spełniło się. Chciałem, żeby mój syn wyprowadził mnie kiedyś na mecz – i wyprowadzał mnie za każdym razem, aż po ostatni mecz w Gwardii Opole. Podobnie jak podczas ostatniego spotkania w karierze, rozgrywanego w hali Orbita. Dla mnie to wszystko miało ogromną wartość i zostanie ze mną na zawsze.
Był taki moment, wspominałeś o tym w jednym z wcześniejszych wywiadów, że brakowało niewiele, by zagrać w francuskim Montpellier.
– Byłem wtedy na Akademickich Mistrzostwach Polski z Politechniką Opolską, gdy zadzwonił telefon i otrzymałem zapytanie, czy nie chciałbym zagrać w Montpellier. Myślałem, że to żart. Ale nie – padła oferta, rozmowa z trenerem, zgoda z mojej strony. Zostało tylko, by Celje wygrało mistrzostwo Słowenii – jednak przegrało jednym golem. Francuzi wybrali drugiego zawodnika. Potem miałem jeszcze propozycje ze Szwajcarii m.in. Zurychu czy Schaffhausen, ale je odrzuciłem. Oczywiście miałem ważny kontrakt w Gwardii, ale Montpellier było klubem o którym marzyłem jak byłem młodszy, więc nawet sam bym się wykupił. Życie miało na mnie widocznie inny plan i cieszę się, że jest jak jest.
Wspominałeś o pracy jako dyrektora sportowego w Śląsku Wrocław. Czy coś Cię już w niej zaskoczyło?
– Nie powiedziałbym, że coś mnie zaskakuje. Jestem świadomy, na czym ta praca polega. Oczywiście, codziennie uczę się czegoś nowego. Największym zaskoczeniem jest może to, że... już nie muszę iść na trening. Nie muszę iść na siłownię. Mam wieczory dla siebie i rodziny, co kiedyś było rzadkością. Uczę się nowego rytmu dnia. I działam dalej – tylko w inny sposób.
Czy masz taki jeden moment, gdybyś mógł go jeszcze raz przeżyć, to chciałbyś tego?
– Była propozycja z Kopenhagi po ukończeniu SMS-u Gdańsk, ale ją odrzuciłem. Klub z Danii budował na tamten czas bardzo mocny zespół, a dwa lata później zagrał on pierwszy mecz w Europie na otwartym stadionie (zgromadził ok. 30 tysięcy kibiców – dop. DO). Moja decyzja wynikała z tego, że nie byłem chyba gotowy na wyjazd z Polski, a po drugie widziałem swoje szanse wtedy w Elblągu. Może moje życie byłoby inne, ale nie żałuję. Przeżyłem wspaniałe rzeczy i nauczyłem się wiele – także przez trudne momenty. To dzięki nim możemy się rozwinąć, bo jeśli wszystko idzie dobrze i jest podane na tacy, to człowiek nigdy się nie rozwinie. Jeżeli nie będzie musiał o nic walczyć i nic udowadniać, no to on po prostu przeminie, a momenty w życiu, gdzie trzeba się pozbierać i wstać rano i dosłownie stawić czoła życiu, to w perspektywie przyszłości zawsze wychodzi się na prostą.
Powiedziałeś, jakie były najtrudniejsze momenty w życiu sportowca, a co dawało Ci największą satysfakcję?
– Jestem człowiekiem, który jest wdzięczny za to, gdzie jest i będąc w jakimkolwiek klubie, starałem się nigdy nie narzekać i zawsze z każdego pobytu coś wynieść. Przede wszystkim zawsze utożsamiałem się z klubem, w którym grałem i dla mnie noszenie herbu na koszulce było czymś wyjątkowym. Z perspektywy czasu największą satysfakcję dawała radość dwóch lub trzech tysięcy kibiców zadowolonych po meczu lub wspierających po przegranych meczach. Uśmiechniętych, gdy zdobywaliśmy medal mistrzostw Polski. Kibice potrafili w liczbie 200 osób pojechać do niemieckiego Melzungen i nas wspierać na trybunach. To bardzo miłe uczucie, gdy rozgrzewasz się przed meczem i widzisz, że ktoś ma koszulkę z numerem 18 na plecach. I ta praca w IX LO w Opolu – z młodzieżą. Przez rok czasu dajesz im wskazówki, a oni jadą na mistrzostwo Polski i zdobywają medal. Później dziękują Ci, że się do tego przyczyniłeś. Jak już grałem w Śląsku, to dostałem zaproszenie na studniówkę od tych zawodników.
To takie bonusy od życia?
– Bardzo dużo one mi dały, bo kiedy zaczynałem pracę w tej szkole, przechodziłem przez trudny okres w swoim życiu. I to właśnie młodzież mnie z niego wyciągnęła. Mówi się, że każde dziecko ma skrzydła, a nauczyciele czy trenerzy są po to, by pomóc je rozwinąć. W moim przypadku – jak już kiedyś wspominałem w jednym z wywiadów – to właśnie ta młodzież rozłożyła skrzydła mnie i nauczyła mnie latać. Zawsze broniłem się przed tym, żeby zostać trenerem, bo nigdy wcześniej o tym nie myślałem, ale gdy popracowałem trochę z młodzieżą, zrozumiałem, że to coś, co na pewno poważnie rozważyłbym w przyszłości. To jest naprawdę wyjątkowy czas – modelujesz człowieka. A jeśli ten człowiek jest ambitny, to zaczyna wplatać twoje wskazówki nie tylko w swoją grę, ale też w swoje codzienne życie.
Sport jest taką dziedziną, że jeśli ktoś chce być w nim dobry, to automatycznie ma mniej czasu na głupoty i inne rzeczy. Jeśli ktoś jest zdeterminowany, ambitny i wie, czego chce, to podążając drogą sportu, nigdy nie zejdzie na ciemniejszą stronę życia.
I na koniec zapytam, jak chciałbyś, żeby kibice zapamiętali zawodnika Mateusza Jankowskiego?
– Myślę, że to pytanie należałoby tak naprawdę zadać samym kibicom. Według mnie, nie tylko kibice z Opola, ale też fani piłki ręcznej w całej Polsce potrafią docenić pewne rzeczy. W moim życiu zdarzyło się wiele takich sytuacji – nie tylko sportowych – które zbudowały między mną a kibicami wyjątkową relację. Na pewno nigdy nie będę się obawiał przejść po trybunach w jakiejkolwiek hali w Polsce. Gdy kończyłem swoją przygodę z piłką ręczną, otrzymałem wiele telefonów, wiadomości, ciepłych słów z różnych zakątków kraju. To było dla mnie bardzo ważne. Szczególnie sposób, w jaki pożegnali mnie kibice w Opolu – uważam, że przez te wszystkie lata byłem dla nich ważną postacią, a oni byli bardzo ważni dla mnie. Zawsze starałem się być człowiekiem otwartym, z którym można porozmawiać, nawet jeśli coś poszło nie tak. Nigdy się na to nie obrażałem – wolałem przyjąć krytykę na siebie niż pozwolić, żeby odbijała się na drużynie. To była moja odpowiedzialność.
ROZMAWIAŁ DAMIAN ORŁOWICZ Oryginał tekstu Fot. Słowo Sportowe